Wznowienie
- Mia
- 20 cze 2017
- 7 minut(y) czytania
Czasami dopada mnie uczucie gdy natychmiast, w tej chwili muszę zasiąść przed komputerem i coś napisać. Niekiedy jest to jakaś przemyślana rzecz, innym razem nie mam nic konkretnego do przekazania; po prostu muszę pisać. Tak jest właśnie teraz. Trochę mnie tu nie było - już wyjaśniam dlaczego. Zawsze chciałam robić w życiu trzy rzeczy: pisać, fotografować i podróżować, z czego fotografia narodziła się jako ostatnia. Wszystkie z moich trzech marzeń jak widać po części się spełniły. Piszę, robię zdjęcia i czasami zdarzy mi się gdzieś pojechać. Jakby nie patrzeć, jest całkiem nieźle. Niestety jak każdy człowiek bywam próżna lub jak kto woli ambitna; zawsze chcę więcej. Pewnego dnia wymyśliłam sobie, że zostanę profesjonalnym fotografem. Nie zaspokajała mnie myśl o robieniu zdjęć do rodzinnego albumu. Nie dawało mi to poczucia spełnienia. Kupiłam więc drogi aparat, zaczęłam się szkolić i udało się. Od kilku ładnych lat biegam z aparatem w dłoni i dostaję za to pieniądze. To chyba zwie się pracą? Moje zdjęcia są całkiem niezłe, choć pewnie ja sama jestem swoją najwierniejszą fanką. To wrodzony talent. Podobno "mam niezłe oko" - jak mawiają eksperci. Technicznie wciąż kuleję, ale czy postrzeganie nie jest tu najważniejsze? W zdjęciach liczy się coś więcej, a niżeli tylko ostrość. Fotografuję z pasją i sprawia mi to wielką przyjemność. Wie o tym każdy, kto miał zaszczyt uczestniczyć w którejś z moich sesji. Gdy robię zdjęcia zapominam o całym Bożym świecie. Odpływam, poddaję się chwili. Fotografia to wspaniała zabawa.
Talentów od Boga nie można kupić w markecie; to dar i mam tego całkowitą świadomość. Jestem wdzięczna za każdy. Ale zanim zaczęłam fotografować było pisanie. Od zawsze pisałam. W liceum, do którego chodziłam - a chodziłam do trzech - jedna z moich ulubionych nauczycielek języka polskiego Pani Jurewicz albo Julewicz (nie pamiętam) uznała, iż mam niezwykły talent i jak nikt potrafię przelewać słowa na papier. Fakt, wyobraźnię miałam zawsze bardziej rozbudowaną od rówieśników. To kolejny z mych niezwykłych talentów i bez wątpienia najcenniejszy.
Pamiętam ten czas doskonale. Po raz pierwszy w życiu ktoś mnie docenił, ale i udowodnił mi samej, że potrafię coś lepiej od innych. Pisałam wypracowania zgłoskowcem - jak Mickiewicz - i było to dla mnie proste jak robienie kanapek do szkoły. Nieźle też interpretowałam. Potrafiłam zinterpretować każdy, najtrudniejszy wiersz, przy czym reszta klasy nie miała bladego pojęcia o czym mowa. To były fajne czasy - miło je wspominam - no i wreszcie mogłam się czymś popisać. Pani Jurewicz albo Julewicz piała z zachwytu, a ja pękałam z dumy.
W pewnym momencie pisanie mnie zdominowało. Wydaje mi się, że popadłam nawet w pewnego rodzaju "schizę", straciłam na chwilę możliwość realistycznego postrzegania rzeczywistości, ale nie trwało to długo; no może kilka lat. Zmieniłam szkołę, środowisko i rzuciłam się w wir studenckich imprez. Pisanie zeszło na drugi plan. Pojawiły się innego typu "motywatory". Potrzeba dzielenia się własnymi przeżyciami z białą kartka papieru minęła. Liczyły się wyłącznie uniesienia, bez konieczności pakowania ich w pudełko o nazwie wspomnienia. Carpe diem - jak mawiają studenci. Nigdy jednak nie pozwoliłam sobie zapomnieć o mojej młodzieńczej pasji. Przyszedł moment, gdy pragnienie stworzenia dzieła życia powróciło. Od zawsze chciałam pisać książki. W mojej głowie widnieje pewien obraz - jest jesień, a ja podpisuję jeden z moich bestsellerów w księgarni. Boże jak mnie to kreci. Nie jestem w stanie wyzbyć się tego uczucia, tego cholernego pragnienia literackiego sukcesu. Jestem głodna jak nigdy dotąd! Czy to źle mieć cel? Tak czy siak wreszcie znalazłam odpowiedni moment w moim życiu by coś napisać i napisałam. Książka, która powstała nie jest pierwszą i jedyną. Na dnie szafy leżą dwie ukończone powieści. Wymagają przeróbek, ale istnieją. Potraktowałam je jako rozgrzewkę przed ważnym maratonem. Teraz niestety czuję, że dałam ciała. Stworzyłam poradnik zamiast powieści; książkę pouczającą bez fabuły, wątków miłosnych i tych wszystkich wzniosłych uniesień, na które czeka każdy czytelnik. Fakt, zawsze chciałam to zrobić; zawsze chciałam napisać coś mądrego, inspirującego, co stałoby się drogowskazem dla zagubionych, młodych ludzi. Ale teraz, gdy go czytam, wydaje mi się jakbym pisząc nie była sobą. Gdzie do cholery podziały się emocje? Jest taki poukładany, grzeczny, politycznie poprawny - a przecież ja taka nie jestem. Gdzie mój pazur, charyzma i przenikliwość? Co się stało z ostrym językiem i bezczelną argumentacją, którą tak uwielbiam? Gdzie moje osobiste, niepodważalne zdanie; gdzie Ja do jasnej ciasnej? Jezu! Czuję, że sprzeniewierzyłam się sobie; skopałam sprawę. Napisałam książkę, która odzwierciedla kogoś kim nie jestem. Chciałabym być taka poukładana, odpowiedzialna i konsekwentna; ale w rzeczywistości jestem zupełnie inna. Moje wnętrze jest kompletnie niepoukładane, chaotyczne i zwariowane, a ja sama utożsamiam się bardziej z ruchliwą, wesołą i nadpobudliwą osóbką, a niżeli starą, nudną panną rodem z pamiętnika Bridget Jones. Dlaczego wyrażam się w mojej własnej książce - która jakby nie patrzeć jest moim osobistym lustrem - w sposób tak okrutnie beznadziejny i przewidywalny; jakbym prosiła pchłę żeby przestała mnie gryźć, zamiast trzepnąć ją z całej siły?
Widzicie to? Ja mam tak wyraźny obraz przed oczyma, że aż chce mi się zwymiotować! Czas zmienić temat, bo zaraz wybuchnę i rzucę z głupoty komputerem, jak uczynił dziś mój chłopak.
Przyznam się wam do czegoś. Obecnie czytam mało książek. Głupio mi o tym pisać, ale taka jest prawda. Pewnie zastanawiacie się z czego to wynika? Jakby to ująć; po prostu książki mnie nudzą; nic nie jest w stanie mnie ostatnio zaciekawić. Jestem zbyt wymagająca? Otóż nie. Mam może niewielką biblioteczkę, ale wierzcie mi jest pełna ciekawych tytułów; ciekawych dla innych. I co z tego?! Biorę do ręki książkę i po kilku przeczytanych stronach odkładam na miejsce. Banał, banał i jeszcze raz banał! Czemu wszyscy się tym jarają? Przecież to stek bzdur, naciąganie i krętactwo! Moja surowa opinia wcale nie wynika z arogancji, wrogości czy wrodzonego ADHD; te książki mnie po prostu nie kręcą. Jeśli czyjś wywód nie jest w stanie mnie zainteresować w ciągu pierwszych paru minut, mówię mu grzecznie do widzenia i opuszczam salę tortur. Z książkami jest podobnie. Rzadko dostają ode mnie drugą szansę. Mój poradnik na samym początku kręcił mnie i to bardzo, wręcz podniecał. Ale dziś nie czuję nic.
Obecnie czytam biografię Steve Jobsa autorstwa Waltera Isaacsona i muszę przyznać od dawna nie czułam się z książką tak dobrze. Ta pozycja zdecydowanie mnie wciągnęła, a może zrobił to sam Steve, jego pokręcone życie? Nie mam pojęcia, ale jest w niej coś, co mnie zdecydowanie przyciąga. Być może widzę kilka podobieństw w procesie poszukiwania oświecenia, a może po prostu podziwiam niektóre z jego "nieprzyjemnych" cech charakteru, czy wyjątkowo "kawalarskie" poczucie humoru?
Wracając do mojego pisania. Mam teraz potok myśli w głowie i chyba zaraz moja czaszka eksploduje! Czegoś takiego nie czułam od dawien dawna. Czuję frustrację i jednocześnie determinację. Jestem zła i wkurzona! Mam ochotę cisnąć czymś o ścianę! >>w oddali słychać krzyk - to mój<<
Czytając biografię Jobsa zaczęłam wspominać własne czasy młodości. Przypomniał mi się mój dawny pokój, kartki z notatnika, obrazy, które namalowałam na suficie, tuż nad łóżkiem. Boże jaka ja była kreatywna gdy byłam młoda. Bez przerwy tworzyłam, a mój umysł był niczym studnia pomysłów bez dna. Pisałam wiersze, opowiadania, teksty piosenek; rysowałam, szkicowałam, malowałam, projektowałam, a nawet lutowałam; czytałam niebanalne, odważne książki i godzinami wpatrywałam się w gwieździste niebo. Latami szukałam oświecenia. Wielu może tego nie rozumieć, ale wielogodzinne przesiadywanie na tarasie nocą dało mi więcej inspirujących myśli, a niżeli jakiekolwiek zajęcia z guru czy szamanem, bo i od takich miałam przyjemność się uczyć.
Zabrzmi to dziwnie, ale czuję jak mój umysł pomału umiera i to mnie przeraża. Kiedyś odczuwałam ciągłe iskrzenie; dziś jestem jak zastygła lawa. W młodości widziałam jak kłęby myśli wirują nade mną; dziś towarzyszy mi jakaś cholerna pustka, która zżera moje poczucie wyjątkowości niczym niszczycielska rdza. Chciałabym wybudzić uśpione synapsy, znów z nich korzystać, ale to chyba już niemożliwe. Ich czas przeminął, a ja dojrzałam. Dojrzałość zabiła wszystko co najpiękniejsze. Wiem, że miałam przed sobą świetlaną przyszłość, ale dokonałam niewłaściwych wyborów. Każdy powie "jesteś tu gdzie być powinnaś", "nie ma co żałować" - ale ja w to nie wierzę. Czuję, że mogłam osiągnąć dużo więcej, stworzyć coś unikatowego; byłam w stanie wykreować świetlistą kulę widoczną gołym okiem z kosmosu i dupa, dałam ciała. Dostałam od Boga niesamowitą pulę talentów, z których nic konkretnego nie wynikło i dziś żałuję. No cóż "nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem", było minęło. Synapsy już nie zaiskrzą jak dawniej - mam tę świadomość - ale może ostatkiem sił uda mi się jeszcze zdziałać co nieco. Pozostaje mi wiara i nadzieja. Spektakularnych efektów się jednak nie spodziewam. Zajmę się tworzeniem nudnych, przewidywalnych telenowel, których głównymi odtwórcami będą bohaterowie "Mody na sukces". Boże czy aż tak nisko upadłam? Dałam się wciągnąć w gierki, które raz na zawsze pogrzebały moje szanse na stworzenie unikatowej, świetlistej kuli. Cholerni doradcy i wszystkie te opowieści dziwnej treści. Prawda jest taka, że należy iść w swoim własnym, wyznaczonym przez siebie kierunku i trzeba to zrobić od razu, mając kilkanaście lat. Potem będzie juz za późno. Nie ma co oglądać się na innych, chcieć kogokolwiek uszczęśliwić, to nie ma sensu. "Jeśli twoja intuicja mówi ci, idź w prawo, podczas gdy wszyscy namawiają cię byś poszedł prosto, zrób to! Nie sprzeciwiaj się samemu sobie! W końcu dysponujesz najpotężniejszym narzędziem we wszechświecie - intuicja - więc wykorzystaj ją! W rzeczywostości ty sam wiesz, co jest dla ciebie najlepsze! Pamiętaj o tym zawsze, zawsze!"
Talent musi wzlecieć w przestworza; musi frunąć bez jakichkolwiek ograniczeń - taka refleksja. Potem codzienność zaczynie go wciągać i oplatać niewidzialną siecią, tworząc kokon, który nie daje możliwości ruchu. Geniusze tworzą poza zwykłą rzeczywistością. Prosta codzienność ich nie dotyczy.
Ja też uległam obietnicom pięknego życia, zamiast iść za głosem silnej potrzeby realizacji. Oto cała prawda o moich poległych projektach.
Nie martwcie się, znam wszystkie motywacyjne hasła dekady, więc nawet gdybym chciała nie poddam się bez walki; coś tam jeszcze ciekawego stworzę; namieszam wkrótce w waszych głowach. Mam zamiar dalej pisać bez względu na konsekwencje, straty materialne oraz moralne, krytykę i upokorzenia ze strony szerszej publiczności; a co mi tam. Tylko czy dziś jestem jeszcze w stanie stworzyć coś unikatowego, coś co będzie odzwierciedleniem prawdziwej mnie? Bez skrzących fotonów będzie trudno.
Chciałabym wsadzić teraz głowę do wanny wypełnionej gorącym lodem, albo cofnąć czas o jakieś 25 lat; wsiąść do samochodu z "Powrotu do przyszłości" i przenieść się do małego pokoju na poddaszu, w którym działy się najprawdziwsze cuda. "Młodość to najprawdziwsza magia." Brak mocy, brak takiego talentu.
Życie to wielka tajemnica. Każdy dzień nią jest. Mam dziś wiele skrajnych przemyśleń, ale to właśnie dzięki nim, mam nadzieję wkrótce coś się zmieni w moim pozornie twórczym świecie. Jak mawiał Steve Jobs "Ludzie wystarczająco szaleni, by sądzić, że mogą zmienić świat, są tymi, którzy go zmieniają." - kiedyś wierzyłam, że i ja jestem.
Czas się przebudzić z letargu! Jeszcze nie wiem jak to zrobię, ale mam nadzieję, że wkrótce się do cholery dowiem!
Mia

댓글