top of page

"Podróż ku Wolności"

opowiada Mia

Nie ma Wolności bez Miłości i vice versa...

Zaledwie wczoraj wróciłam z kilkudniowej podróży do Niemiec. Kocham Polskę i uważam się za patryjotkę.

Tu się urodziłam i mimo wielu dalekich wyjazdów, częstych przeprowadzek czuję się związana z polską ziemią.

Prawda brzmi brutalnie... miłość do ojczyzny nie jest w stanie wymazać "trudów" związanych z polską codziennością. W naszym kraju egzystencja nie zawsze bywa łatwa, lekka i przyjemna, co wie każdy. 

Wiedzą to Londyńczycy...nasi Londyńczycy, których sytuacja finansowa zmusiła do opuszczenia domu.

No cóż... absolutnie popieram przeprowadzki!

Przecież w życiu chodzi o to, żeby dobrze się żyło...

Ówczesny patriotyzm, nie ma więc wiele wspólnego ze słowem, które u pokolenia naszych dziadków wywoływało ciarki na plecach. 

Dziś liczy się dobro jednostki. Większość ludzi myśli wyłącznie o swoich sprawach doczesnych. Czy to dobrze obrana droga? Nie mi to oceniać; Ale zdecydowanie bardziej podobały mi się czasy, kiedy

znało się sąsiadów i było od kogo pożyczyć szklankę cukru.

 

Tegoroczną Majówkę spędziłam na

"obcej ziemi"; zupełnie dla mnie obcej.

Początek trasy - Sopot, potem smaczny postój w Szczecinku i dalej w drogę. 

Ci, którzy mają okazję często odwiedzać "germańską krainę" znają różnicę pomiędzy podróżowaniem po Polsce, a reszcie Europy.

To jest tak, jakby z małego fiata przesiąść się do sportowego BMW. Chwilę po przekroczeniu

granicy w głowie pojawia się pytanie

- Jak Niemcy to robią? 

 

 

Otwierasz mapę i widzisz pajęczynę autostrad, z czego połowa bez ograniczenia prędkości. 

Włączasz tempomat i relaksujesz się, lub mówiąc dosadniej, koisz nerwy. Myślę, że 100km po polskich drogach równa się 400km po drogach Niemieckich, z tym, że polskie inaczej męczą. 

..."Opuszczasz oddział psychiatryczny na rzecz pięknego, nowoczesnego sanatorium tuż za granicą". Kilka godzin jazdy, a jaka różnica!

Jestem patryjotką, ale gdybym miała do wyboru nasze drogi, a drogi naszych sąsiadów, mój patryjotyzm byłby mało wart.

I tu powiedzenie "Kocham wszystko co polskie" traci jakąkolwiek wiarygodność. 

Byłabym hipokrytką i kłamczuchą gdybym podpisała się pod powyższym hasłem. 

Chyba czas na nowe! 

"Kocham wszystko co Polskie, z wyłączeniem dróg..."

 

Cel podróży osiągnięty. Dotarłam do Wilhelmshaven. 

To tu ma się odbyć ślub Sary i Johna, na który zostałam zaproszona. Nieduża, nadmorska mieścina w północno-zachodniej części Niemiec. Dla mnie śliczne, spokojne i czyściutkie miasteczko. Idealne miejsce dla zamożnych emerytów. Tu można wypocząć i zapomnieć o wszystkich problemach (jeśli się owe w ogóle posiada).

Gdy spoglądam na twarze niemickich babć i dziadków, widzę tylko uśmiech.

W Niemczech ludzie się nie spieszą, nawet panna młoda która każe na siebie czekać dobry kwadrans. Najważniejsze, że nikt się tym nie przejmuje, nikt nie ma pretensji.

"Mąż pod ołtarzem nie zając, nie ucieknie". 

I to mi się w tym kraju podoba! Spokój, wyciszenie, zero stresu...

 

Po cudownym, eleganckim weselu z klasą

(jak mawia mój tata), czas na długą i męczącą podróż do domu. 

Wszystko co dobre szybko się kończy. 

No cóż, czas się zbierać. Nie mogę nawet pozwiedzać, zrobić zdjęć nad morzem...

...innym razem. 

Dla artysty nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy odrobina chęci, szczypta kreatywności i można "focić" przez szybę w samochodzie nawet przy 150km/h.

Dziś pozują mi wiatraki. Zabierzemy do Polski choć odrobinę czystej energii.

 

To była cudowna... kojąca... i niezapomniana podróż.

 

Mia

bottom of page